Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— Czemuto nie pomyślicie się ożenić? — spytała. Wybrałbyś sobie W. Mość dobrą kobietę... i bylibyście szczęśliwi
Ja jakem siedział, aż wstałem z podziwu i spojrzałem na nią raz pierwszy w życiu tak, że biedna kobiecina zrozumiawszy jaką mi przykrość uczyniła, zapłoniła się cała gdyby róża, pokraśniała, a dwie łzy zabłąkały się w jej czarnych oczach.
— Pani wojska dobrodziejko — rzekłem po chwili — nie mnie to się żenić i szukać tego szczęścia, które może i przejrzałem na ziemi, ale mi je drugi wziął. A z sercem nie swojem jakże komu ślubować? Przytem stary już jestem... przywykły do włóczęgi, do swobody, a z moją tęsknicą nie dałbym szczęścia tej, coby mi los swój powierzyła. Zawodu czynić nie chcę.
Westchnąłem; wtem Niemiec jak wrzaśnie: „ze czterdziestu!“ Wojski nuż się kłócić, że panfila podpatrzył i dlatego zabił; rozmowa się przerwała, a za ich szwargotem i gromubyś nie słyszał, tak poczęli wrzeszczeć. Jam znowu jeno patrzał a patrzał na nią jak w tęczę. Oczy jej mówiły mi, że mnie zrozumiała i więcej nie pragnąłem, królom i potentatom ziemi szczęścia ich nie zadroszcząc.
— Na długo zapewne przyjdzie mi teraz Waćpanią dobrodziejkę pożegnać — rzeknę,