Więc dzień w odwiedzinach upływał jak zawsze: gość nie przeszkadzał, bo się do życia powszedniego stosował, które i sam tymże trybem prowadził. A co miał sam gospodarz śpiewać rano godzinki, śpiewali je społem; co miał obejść chlewy i obory nudząc się, to je gawędząc schodził; potem w pole lub na polowanie i tak dzień do wieczora. W Słonimszczyznie to iuż trochę było większego świata jak u nas w Brzeskiem, ale ludzie poczciwi jak po całej Litwie: hulano trochę i pito, ale to wszędzie się tak trafiało. Gdybym tak chciał, byłbym tak całe życie przepędził od kąta do kąta, bo mnie prosili, konie wyprzęgali, ludzi poili, koła zdejmowali i nie wiem czego nie wyrabiali krewniacy. A że mnie ciągle jakoś było smutno i tęsknoty wytłumaczyć sobie nie umieli, domyślali się różnie, najwięcej, że to było po stracie ojcowizny. Ileto tam było różnych prób jakby mi rękę podać? a jak to czyniono cicho, ostrożnie, z jaką delikatnością i przemysłem, aby nie obrazić!... tego wypowiedzieć niepodobna. Jeden mnie swatał bogato, drugi chciał dzierżawę naraić, inny pieniędzy pożyczyć, ledwie się było można obronić od dobrodziejstw i dobrodziejów. A co napracowali, ażeby mnie wypatroszyć i dobyć ze mnie boleść moję i po trzeźwu i po pijanu, Dosyć!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/165
Ta strona została skorygowana.