w oczy nie widział, powitał jak brata. Krew się w nas obu odezwała, i jam aż zapłakał w tym rzewnym uścisku poczciwego człowieka, który drżąc i cały poruszony witał mnie z niewypowiedzianą czułością. Pół godziny nie upłynęło, a byłem jak w domu u siebie, bośmy z sobą ceremonii nie robili i Kasper mi przyszedł do serca jak nikt. Był też to istotnie człowiek serca wielkiego i starego obyczaju. Mówił niewiele, niewiele umiał, świata widział mało; ale pełnił co Bóg przykazał święcie i wiernie, nic lekko nie biorąc w życiu.
Szkoły skończył w Szczuczynku i co stamtąd wyniósł, tego nie zapomniał; pobożny był bez chęci popisywania się, i owszem z niejaką skromnością i wstydem prawie, tak, że się na modlitwie zamykał, aby przed ludźmi jej gorliwością się nie chwalić. Mruczek i mało mówiący, cichy, pokorny, cały był w uczynkach, pracował jak wół, nie poskarżył się nigdy, a gdzie trzech się zebrało czy dziesięciu, on zawsze szukał ostatniego miejsca i na szarym końcu siadał. Lewica jego naprawdę o prawicy nie wiedziała, tak czynił kryjomo co robił dobrego, a gdy co złego uczynił, to się kajał przed wszystkimi publicznie. Wesół przytem i zachmurzonego czoła, serca sobie i drugim dodawał spojrzeniem i uśmiechem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/168
Ta strona została skorygowana.