Rozumu był niepospolitego, ale i z nim się nie chwalił: dopieroś go zeń dobył, gdy go do muru przyparto, że się wygadać musiał. A trafiało się to jeno gdy się rozgorączkował, i pot poczuł, jak mawiał Paweł, który mógł być szkodliwym i zaraźliwym. Wówczas mu i na wymowie nie zbywało i innym się stawał człowiek, a płynęły mu słowa jako z krynicy woda; ale gdy tylko ochłonął, jakby się zawstydawszy wybuchu, gotów był za to, co uczynił, przepraszać, wracając do pokory powszedniej.
Dom Kaspra był jeszcze pradziadowski: niska chata, ale ciepła i dobrze utrzymana, w nim wszystko po staremu. W dziedzińcu świronek z gankami, tuż obejście całe, o trzy kroki kapliczka drewniana. Z ganku widać było Purnie, wioskę pana Pawła, i tak dobrze, że czasami na długiej tyce wywieszona biała chustka służyła za umówiony znak zaprosin z jednego dworu do drugiego. A żyli z sobą bracia po bratersku, można powiedzieć jedną składając rodzinę. Paweł już całkiem inny: choć najpoczciwszy człowiek, zakrawał na statystę, lubił się mieszać do spraw publicznych, mieć swój głos między szlachta; jeździł dużo, w domu gości miewał, mało gospodarzył, za to Kasper mu pilnował, dosypywał i ekonomował.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/169
Ta strona została skorygowana.