Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

Gdyby tak teraz stryjeczny goły o trzykonnej kałamaszce przed wrota zajechał do ubogiego szlacheckiego dworu a choćby i do zamożnego pałacyku, którychto tyle jak grzybów powyrastało, cobyto się pani nagryzła, cobyto jegomość nastękał w strachu, żeby za długo krewniak nie posiedział, konie owsa nie wyjadły, a uchowaj Boże titulo pokrewieństwa przybysz jeszcze nie zażądał czego.
Naówczas przy ubóstwie mieliśmy to w sobie wszyscy i najgorsi, że się każdy dzielił czem miał, wiedząc dobrze, iż w złym razie z nim się każdy podzieli i nie stęknął nigdy na przyjazd ubogiego, jak się to dziś dzieje, ani na zesłańca Bożego narzekał.
Jeszcze było przed wieczorem i zaraz na tyce wywieszona ze świronka biała chustka, do Purń zaniosła wieść, że się pan Kasper na wieczerzę domagał braterstwa. Kiedym się dowiedział co to znaczyło, prosiłem go, żebyśmy pieszo przynajmniej wyszli naprzeciw Pawłów: tak wszyscy razem ruszyliśmy wydeptaną miedzą, którędy była najbliższa ścieżka do drugiego dworu. Zdala postrzegłem gromadkę, która ku nam spieszyła z przeciwnej strony, i pod starą gruszą zetknęliśmy się, zdala śmiejąc do siebie jak do dawnych serdecznych przyjaciół. Ani mnie im przedstawiać było potrzeba: zgadli ktom był. Paweł