Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

trochę nieobycie się z ludźmi trzymały mnie na nogach; ale jenom się obsiedział, poczułem jakby się coś we mnie zepsowało. Osowiałem, zobojętniałem na wszystko, dzieci nawet rozbawić mnie nie mogły: całe dnie siedząc trudno mi było słowa przemówić.
— Ty tęsknisz? — spytał Kasper.
— A na to rady niema i wszędzie to będzie — odparłem.
Ale z dnia na dzień czułem się gorzej i gorzej, siłym tracił; poili mnie rożnem zielem, dawali kordjały: nic nie pomagało. Jakoś raz z polowania z Kasprem powróciwszy, uczułem się zimnym dreszczem przejęty i chory. Siedzieliśmy w ganku w Purniach, nagle głowa mi się zawróciła, oczy zamgliły, chwyciłem się ściany, bojąc się upaść i więcej nie pamiętam co się ze mną stało, tylko jakby mnie ogarnął długi jakiś sen ciężki, w którym leżałem bezwładny.
Kiedym oczy otworzył i począł do siebie przychodzić, zobaczyłem z jednej strony Pawłową, z drugiej jej siostrę pilnujące łóżka mego. Obciąłem się dźwignąć, nie mogłem; cały byłem jak porąbany i sobąm nie władnął, a przemówić nawet zeschłym od gorączki językiem było trudno. Wszelako znak życia, który dałem, ucieszył ich niezmiernie, postrzegłem po twarzach, że to mieli za znak