Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

mieli od czego poczynać. Ja mu na to, że nie przyjmę nic: pokiwał głową i słuchać nie chciał, machając ręką i powtarzając jedno, że co swoi dają, tego się nie odrzuca.
Dalej już nic nie wiem i opisać dobrze nie jestem w stanie, jak się to tam do końca dowiodło. Panna Erazma, gdyśmy po oświadczeniu sam na sam zostali, chciała mnie w rękę pocałować, alem nie dopuścił, i do kolan jej przypadł, oświadczając, że pomnę co czasu choroby mojej czyniła, i nigdy nie wygasłą dla niej zachowam wdzięczność.
Posłałem tedy Jacka do brata po mój testament i owe opieczętowane na pogrzeb sto dukatów, a że mi tam lidzcy krewni tak wszystko opatrzyli, iż ów pieniądz nie był mi pilno potrzebny, a z weselem naglono, snać bojąc się, bym się jeszcze nie rozmyślił, tylkom się do ślubu gotował, jakby przeczuwając, że później na tę ofiarę siłby mi nie stało.
Była obok Purń wioseczka mata, którą zaraz zadzierżawiłem, dworek schludny, a tak mi się powiodło, że to pański kawałek był od dóbr p. p. Strutyńskich oderwany, więc mi go puścili za nic i z remanentem na lat dwanaście. Chodził o to pan Kasper: Bóg go wie, czy cichaczem co nie dołożył. Na wyprawę nie trzeba było czekać, a tych