siedzieli do północka, gdyby panna Szamocka, przyjaciółka i prawie nieodstępna towarzyszka pani wojskiej, nie przypomniała spóźnionej godziny.
Odszedłem do gospody, gdyż mi we dworze nie wypadało przyjąć u wdowy gościny, zasiadłem u komina, pogrążając się w myślach nad życiem ludzkiem, z jak dziwnych się ono plecie elementów i ku czemu prowadzi. Moje nieszczęście stawało mi w oczach, a sił zbywało na dźwignienie go. Gdy tak dumam, wchodzi Przeciszewski, ktoregom zrazu nie poznał, ani zrozumiał; gdy mi się rzuciwszy w objęcia począł winszować...
— A czegoż mi winszujesz? człowiecze? — spytałem.
— Albo to nie zrozumiesz? Toć przecie rok, sześć niedziel, a będziemy pewnie mieli wesele... bo gdym jej opowiedział coś dla niej uczynił, klękła, z płaczu wdzięczności swej utaić nie mogąc i powtarzając:
— Co za serce! jaki człowiek! czyżem ja tego była warta!
Na te słowa spuściłem oczy smutne, a Przeciszewski osłupiał.
— Co, albożeś zmienił serce? to być nie może.
— I nie będzie! — rzekłem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/189
Ta strona została skorygowana.