Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

między kilknnastą spotkawszy, poznawał po rożku sukienki, po rozwinionej chustynce.
Wracały z panną Szamocką z Siemiatyckiego kościoła, dokąd pieszo chodziły do dnia; a widząc mnie pono zbliżającego się, zatrzymały się pod krzyżem. Pani wojska ubrana była w kir i tak skromnie a ubogo wedle swojej możności, że niktby w niej wielkiej owej krwi, z której pochodziła, ani się domyślił. Cierpienie i cnota jako balsamy utrzymywały ją w wiekuistej młodości, nie miała zmarszczki na twarzy, rysy nie zmieniły się wcale, uśmiech kwitł na nich dziecięcy i zdało się mi, żeśmy jeszcze w kodeńskim ogrodzie. Szedłem powoli, aby się jej napatrzyć, nie wiedząc kiedy znów zobaczę, i czy zobaczę raz jeszcze.
— Mościa dobrodziejko — rzekłem, zbliżając się zwolna — cóżto dla mnie za szczęście, że dziś pierwszą ją na drodze mojej, spotykam?
Uśmiechnęła się smutnie.
— Wracam z kościoła — rzekła — modliłyśmy się za żywych i umarłych.
— A! słusznie za żywych naprzód, bo tych jeszcze los niepewny, gdy zmarli są już w ręku miłosiernego Boga, który ich przyjął na łono swoje. Żywi może więcej potrzebują modlitwy.