Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

Ten błogosławi, czyją miłością natchniony byłeś i aniołem stróżem życia mojego.
Trzeba się tedy rozstać, a męstwa mi brakło; zwlekałem tę chwilę, mgnienia oka odkradając przyszłości: żegnałem ją, wychodziłem i stawałem jak obłąkany tak, żem krzyż święty na piersiach dla opamiętania zrobić musiał, i nim zbrojny, rzuciłem się już nie oglądając za siebie na przygotowaną bryczkę, czując, że gdybym się był obejrzał, jużby mnie chyba umarłego stamtąd wyciągnęli.
Wiele lał minęło od tej godziny straszliwej, a jeszcze mnie boleść tego rozstania strachem przejmuje, i tak mi się mąci w głowie i sercu, jak w onej chwili, gdym nieprzytomny, dłońmi oczy zakrywszy, uczuł, że mnie konie z tego miejsca odnoszą. Ani wiem co się ze mną stało, kto w tej podróży kierował i jakem się znalazł w objęciach brata, który zbolałego utulił, nie wiedząc co mi jest. A żem zawsze taił i skrywał com w sercu nosił, a żywa o tem nie wiedziała dusza prócz Kaspra i Przeciszewskiego, wzięli to w domu za jakąś chorobę i leczyli mnie jakbym znowu na zdrowiu zapadł po niedawnej słabości. Jakoż to wielkie cierpienie złamało mnie i istotnie rozchorzałem się w końcu. Dali znać mojej żonie, która w skok przybyła do łoża chorego. Pół roku tak nie wiedząc spełna