Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

Z dworku do dworku w kitlach płóciennych, z laską w ręku szedł szlachcic do szlachcica, jak do rodzonego brata, a wszystko się tu znało i kochało i niedaleko szukając związków, żeniło i wiązało do kupy jeszcze mocniej. Sami to byli kumowie, szwagrowie, powinowaci, i rzadki nie nazywał drugiego po imieniu i pokrewieństwie. Starczyło to za tytuły. Gdy niestało wyrazów na stosunki, mianowano, to cioską; to rówieśnikiem, to kolegą, zastępując pokrewieństwo, a zawsze węzeł jakiś musiał łączyć z sobą wszystkich w spólną i nierozerwalną całość. Pokazał się obcy, to go naprzód badano, czy jakiego Brześcianinia nie miał w familji, i w pół godziny już go zwano panem bratankiem lub siostrzanem, choćby po prababce. A stosunki te nie były tylko w słowach i wyrazach próżnych, pociągały one za sobą obowiązki, które ściśle spełniano. Wszyscy ujmowali się za jednego, gotowi byli z pomocą, z radą, i na myśl nikomu nie przyszło od jakiejkolwiek wymawiać się posługi.
Broń Boże dopustu ognia, tośmy bywało wszyscy zaraz kupą pogorzelca ratowali, i drzewem, dobytkiem i czem kto mógł i jak kogo stało. W biedzie u łóżka chorego mieniali się sąsiedzi; na pogrzeb niepotrzeba było zapraszać, ale też i chrzciny bez sąsiadów nie obeszły się.