Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

z razu, ale wielka rzecz w istocie rozpasać miłość własną ludzi. Ten i ów dla niej zaszargał się, wyprzedał, wychrzta po nim ziemię kupił, dalej drugi i trzeci Niemiec, któremu wszędzie dobrze, byle brod. Ot nowe życie weszło i społeczność się rozsypuje na części: kleju dawnego nie stało, bo są rzeczy, których nakleić niepodobna jak żelazo z czerepem.
W tamtych czasach, które pamiętam, choć ludzie byli ludźmi, ale więcej powiem, ogół tyle miał w sobie braterstwa i miłości, że potęgą tych świętych uczuć, nawet obce sobie pierwiastki przyswajał i pokonywał. Trafiło się i Tatara, i żyda neofitę z obcych stron przywlokę widzieć, których już dzieci i wnuki tak z nami się zrosły, jakby od wieków tu żyli. I nie tęskniło to już po niczem, bo miało rodzinę. Na większą skalę dowód tego był na Tatarach, którzy się z nami tak zrośli, że mimo jedności wiary i pochodzenia, kraju od Turka i Perekopców bronili nie gorzej od innych. Krzyczą na żyda, i ja sam się nim brzydzę: prawda, że nas ssał nieraz, ale zapominamy, że i w nim często odzywało się serce i przywiązanie do szlachty. Nie ma co już nawet mówić o wieśniaku, bo z tym dziedzic był jak z bratem. Do jednego chadzali kościoła, chrzcili sobie