Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

dzieci nawzajem, wspomagali się wzajemnie, a czasu żniwa siadłszy na półkopku, pan dziedzic tak gawędził swobodnie z chłopkiem i tak mu się dawał wywnętrzać, jakby się pod jedną urodzili strzechą.
Już to w ogólności pod owe czasy jeszcze kraj cały żył i myślał jedno, a choć się trafiały i waśnie i procesa i kłótnie, bo bez tego być nie może, tak były wyjątkowe i chwilowe, że nie spoczęliśmy, póki się to nie zatarło i nie zagoiło. Ledwie szlachcic z sąsiadem się podrapał, wiele nas było, jeździliśmy, chodziliśmy, pośredniczyli wszyscy póty, póki sobie rąk nie podali. Zamiast ogień rozdmuchiwać, gasił go każdy i zalewał jako mógł. Bo takie rozdrażnienie bolało zaraz wszystkich i dawało się czuć nieprzyjemnie całemu bractwu: już że potrzeba było oglądać się kto jedzie, ażeby się tam jeden z drugim nie spotkał, żeby w domu nie mieć historji nieprzyjemnej a jak się zejść, a co gadać, żeby nie obrazić; więc w tem długo wytrwać nie było można. To też bywało jak się wezmą wszyscy, jak porzną jeździć, gadać, namawiać, prosić i zaklinać, to najtwardsze serce się zmiękczy, i największa musi ulec obraza. Tożto potem radość, to przyjaźń serdeczna, to ściskanie i całowanie bez