to pewnie uczynił, jak dając mu uczuć bez ceremonji wielkie dobrodziejstwo swoje. Wówczas i to inaczej się działo: zawsze gość był gościem, i łaskę czynił temu, pod czyj się dach schronił. Nigdy rotmistrz nie czuł się upokorzonym, ani draśniętym, bo mu pilnie starano się osłodzić przykre jego już samo z siebie położenie. My dzieci szanowaliśmy go na równi z ojcem, a gospodarz sadzał go zawsze na pierwszem miejscu, matka czuwała nad jego wygodami, a kiedy rozczulony starowina chciał sam być w czem pomocnym i posłużyć za kawałek chleba, nigdy mu nie pozwolono pomyśleć nawet o jakiejś wdzięczności. Dobry uczynek zyskiwał jeszcze na tem, jak go spełniano, nie dając poznać ofiary, dziękując za to, za co się należała wdzięczność. Znosiliśmy czasem i kaprysy rotmistrza, my i rodzice w pokorze i milczeniu.
Ja i starszy brat oddani byliśmy do szkół księży Pijarów do Lubieszowa, bez szczególnych o nasze wychowanie zabiegów, ale pod dozór dalekiego krewnego, który tam był podówczas prefektem. A choć w domu był dostatek i rodzice nie ubodzy, nie wypieszczano nas wcale, hartując do życia. Jeździliśmy prostym wozem do szkół i na wakacje, staliśmy u mieszczanina we dworku, a jedli co
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/34
Ta strona została skorygowana.