Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

się o tem nie mogąc, jak to się ruszało i rosło. Każdy zagon znajomy mu był doskonale i z góry odgadł gdzie, co i jak wyrośnie. W każdej porze roku znajdował jakieś tego rodzaju zajęcie: zimą około dobytku w oborach, przy owieczkach i koniach. A pomimo tego zamiłowania i takiej zapobiegliwości, nikt nadeń święciej i cierpliwiej przeciwności nie znosił. Kiedy mu burze i grady zboże powybijały, a matka płakała, to się bywało aż gniewał.
— A coto nasze, czy co? mawiał do niej. Boskie to moja jejmość nie czyje, i Bóg z tem czyni co mu się podoba. Z głodu nie pomrzemy, z torbami nie pójdziem, a dobrze że nam Bóg przypomni, iż my tu jego kmiecie, on zaś sam gospodarz.
— Żal mi waszeci, mówił nieraz do mnie, że ci wypada innego chleba skosztować i gospodarstwa się podobno wyrzec przyjdzie. No! ale taki choć na starość, musisz do roli powrócić, boto nasze przeznaczenie: jeżeli nie wojak to hreczkosiej, a bodajto zagon w pocie czoła uprawiać. Nie ma życia jak na wsi. Niemcy i przybysze miasteczka pobudowali, w których śmierdzi i ciasno; szlachcicowi nie żyć w tym barłogu a wlezie tam z biedą, to zparszywieć musi. Pamiętaj i taki prędzej później na wieś powracaj, bo tu je-