dziki i choć mnie do tego ciekawość ciągnęła, a towarzysze namawiali, żebym z niemi szedł do panien, odkładałem od dnia do dnia, obawiając się po części, abym jako prostak wyśmianym nie był. Czułem instynktowo, że tu się dziwnie jakoś wydać ja muszę z tego, jak mi się oni wydawali. Nie byłem ani tak wytworny, ani tak śmiały, ani tak swobodny i pewien siebie jak oni. Znać we mnie było lubieszowskich uliczek wychowańca, który jeszcze żadnego dworu i światła nie widział. Musiałem się wprzódy nieco otrzeć i ostrzelać, nimbym śmiało mógł się pokazać. Rzucając więc ukradkowo wzrok na wszysko co mnie otaczało, ucząc się obyczajów miejscowych, więcej w mojej izdebce nad wystawką i w kancelarji siadywałem, niżelim się pokazywał w liczniejszych zgromadzeniach i zabawach dworaków. Postrzegłem wkrótce, że tu najwięcej zależało na śmiałości, której mi w sobie jakoś trudno było wyrobić. Wogóle to miał wielce dobrego cały dwór księżnej, że choć się tam, jak wszędzie, młodzież do śmiechu i pustoty skłonna przedrwiwała trochę z siebie i nowo przybyłych, ludzie jednak to byli prawie wszyscy serdeczni, poczciwi, nie zazdrośni. Mnie też nie mieli czego zazdrościć, ani względów samej pani, bo ta umieściwszy mnie w kancelarji, ani się już
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/45
Ta strona została skorygowana.