Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

widocznie palcami sobie przybysza ukazywały, a figlarne ich minki zwiastowały, że nie myślą nowicjusza wypuścić bez jakiejś frycówki. Szedłem tedy dalej trzymając się Mierzejewskiego, a w głowie mi się kręciło: nicem nie widział, choć oczy wytrzeszczałem na wszystko. W tem, gdy tak pędzę, że skarbnikowicz ledwie i nie dogonić może, oko w oko na ulicy zetknęliśmy się z samą księżną panią, która szła osobno z kilką pannami, jenerałem Kurdwanowskim i sędzią M... Ustąpiliśmy się na bok zdjąwszy czapki, a gdym na przesuwający się powoli orszak oczy podniósł, przypadek, czy wola Boża chciała, żebym spotkał wzrok ku mnie wymierzony dziwnie pięknej osoby, tuż idącej za księżną.
Pięknej, mało powiedzieć, bo na wyrażenie jak mnie jej piękność uderzyła, słów braknie. Zdawało mi się, żem ją już kędyś widział, twarz uderzyła jak niby znajoma, jednak czułem, że nie z tego świata... Była to dzieweczka lat piętnastu, niesłychanego wdzięku figury i twarzy, jaką chyba na obrazach widzieć można. Niezbyt słusznego wzrostu, szykownej na podziw kibici, biała jak alabaster, wydała mi się aniołem z nieba zstępującym na ziemię... Wzrok jej czarnych oczu, który tak niespodzianie napotkałem, łagodny był, smutny i pełen dobroci niewy-