oczy spuszczała ciągle ku ziemi, a oglądała się ukradkiem, jakby obawiała się czego. Jużem tam nie słyszał i nie widział, jak skarbnikowicz słodycze jej prawić począł, ciągnąc się za niemi powoli: wciąż miałem na oczach obraz cudowny, którym byłem jak oczarowany. Nie śmiałem spytać nikogo o tę nadzwyczajną piękność, żeby się ze mnie nie wyśmiali, a zmiarkowałem, że kiedy szła przy księżnej, musiała być albo jaka daleka jej krewna, albo jakaś osoba wyższego urodzenia, do pospolitego fraucymeru nie należąca.
Panna Duninówna na przekorę skarbnikowiczowi zaczepiła mnie zaraz, alem nie zrozumiał z początku o co spytała i odpowiadałem trzy po trzy, co ona biorąc na karb wrażenia, jakie na mnie uczyniła, śmiać się poczęła i chichotać serdecznie. Wreszcie ulitowały się znać mojej biedy i frasunku panny, i widząc, że ze mnie słowa nie wyciągną, dały mi jakoś pokój. Już też zmierzchało dobrze i panna Solska weszła do oficyn z fraucymerem. Szepnąwszy coś na ucho pannie Izabelli, Mierzejewski chwycił mnie pod rękę i uprowadził. Lżej mi się zrobiło, gdyśmy sami zostali, a obawiając się nowej jakiej ciężkiej próby, poprosiłem go, żebyśmy zaraz do mnie na górkę wrócili. Że on tu już nie miał co
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/52
Ta strona została skorygowana.