Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

robić, zgodził się no to i zawróciliśmy się do oficyny.
Tu ledwieśmy weszli, zabębnili wedle zwyczaju na wieczerzę i trzeba było iść do stołu: więc gadać nie było czasu, chociem żywo pragnął dowiedzieć się od niego, co to była za jedna ta istota, która takie na mnie uczyniła wrażenie. A jak z jednej strony ochota brała zapytać, tak z drugiej śmiertelnie znów obawiałem się, aby mój towarzysz nie postrzegł, żem nią był zajęty i nie szydził, żem tak wysoko odrazu oczy podniósł.
Wieczerzę sprzątnęliśmy prędko i każdy poszedł w swoją stronę, a po rychłem ujściu z placu skarbnikowicza domyślić mi się było łatwo, że miał jakąś nadzieję choć przez okno zobaczyć twarzyczkę, lub zdaleka usłyszeć głosik panny Izabelli. Ja na górkę poszedłszy, tylkom dumał o tej niezwyczajnej widzianej przezemnie, jakby we śnie, piękności. A tak mi obraz jej tkwił w pamięci, żem nie pojmując jeszcze co to znaczyć miało, gniewał się sam na siebie za głupstwo moje, które nie bez tego, żeby mnie jakoś nie męczyło.
Nazajutrz rano piekło już Mierzejewskiego opowiedzieć mi, jak wczoraj do ostatniej złości doprowadził Duninównę, jak nań panna Izabella była łaskawa, jak na pamiątkę od