Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

— Już ja to najlepiej wiem — mówił — co mojemu dziecku potrzeba: nie chcę, żeby dłużej cudze kąty wycierało: wdzięczen jestem za łaskę W. Ks. Mości, ale ją zabrać muszę. Niech się uczy dom trzymać, gospodarować; przytem i mnie tęskno, słuszna abym się swojem dzieckiem pocieszył. — Księżna spierać się miała długo i tak nic nie postanowiwszy, rozeszli się. Czy panna Barbara wiedziała o tem, czy nie, dojść nie mogłem; alem ją ujrzał z oczyma czerwonemi na nieszporach, jakby zapłakaną, I nie dziw: spojrzawszy na tych kilku szlachty, co przybyli ze starostą i z nich biorąc miarę towarzystwa, w które popaść miała, ochota nie brała ją z Rodnia wyjeżdżać. Ale wola ojca dla dziecięcia święta.
Nazajutrz rano zawołano mnie do księżnej jeszcze nim starosta z oficy ze swemi akolitami do pałacu przyszedł na śniadanie; było coś pilnego do pisania. Wchodzę na salę, niema nikogo: w bocznym pokoju tylko słyszę głos księżnej. Postąpić dalej nie śmiałem, odkaszlnąłem, żeby o sobie dać znać, ale mnie nie usłyszano, i schwyciłem mimo woli kawałek rozmowy, który mnie przejął do gruntu.
Księżna mówiła naprzód:
— Ten szacunek i posłuszeństwo, jakie masz dla ojca, bardzo ci chwalę moja Basiu, ale Pan Bóg, ani ludzie daremnych poświę-