— Wiesz pan, że jadę, — rzekła — bądź zdrów... żegnam i szczęścia życzę...
— Jakżebym ja o tem nie wiedział — zawołałem dosyć śmiało nie postrzegłszy się nawet co mówię — toć cały dwór po pannie Barbarze płacze.
Ruszyła ramionami, jakby niedowierzając.
— Kiedyż to się zobaczymy znowu? — spytała. —
— Bóg wie czy się spotkamy w życiu?
— Chybaby Bóg nie chciał tego — odparłem żywo — Siemiatycze nie za górami... a ja... — Nie mogłem dokończyć, takem się własnego przeląkł zuchwalstwa, bom nie wiedzieć co miał na języku.
Już tylko spojrzeniem mnie żegnając, odeszli powoli, ale tego jej anielskiego wzroku pókim żyw nie zapomnę. Dziś pod siwemi włosy mieszam się na wspomnienie jego i łzy płyną mi z oczu. Spokojnie, śmiało, ale z niewyczerpanej dobroci wyrazem spuściła na mnie wejrzenie długie, i główki skinieniem żegnając, znikła mi w drzwiach, a jam osłupiał i oniemiał przykuty do stołka.
Nazajutrz do dnia wstałem, żeby najrzeć jeszcze jak odjeżdżać będą i nie stracić jej widoku. Mogę powiedzieć, żem tej nocy oka nie zmrużył z niepokoju: szczęściem, że tego wiedzieć nikt nie mógł. Nadedniem zatoczyli
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/86
Ta strona została skorygowana.