Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

wciągniętę, a broda zarosła i włosy nagle posiwiałe zmieniły go do niepoznania. Popatrzał na mnie, uśmiechnął się jakoś i przeżegnał mnie; poczem zaraz wpadając w obłąkanie począł dawać rozkazy ludziom, jakby w polu był jeszcze i przy robocie,
— A Boga nie macie w sercu, tak opieszale koło roboty chodzić — mówił — a toć Bóg dał dzień do pracy, a tu dary jego giną. A nu! żywiej dzieci! żywiej mi... Potem niby siał, pokazując jak potrzeba ziarno rzucać i różne wyprawiał sceny, że się serce krajało. I coraz miotając się więcej, wreszcie nie rychło drzemać i usypiać począł. Matka i inni wzięli to za znak dobry, ale cyrulik mi dał znak, że się ostatnia zbliżała godzina. Jakoż jeno usypiać począł, rzuciło go razy parę, krzyknął stłumionym głosem: Jezus, Maria, Józef! jakby nagle oprzytomniał i Bogu ducha oddał chwytając się w około jakby czego szukał. Tuż ryk i płacz nastąpił w domu całym, bośmy go jak ojca kochali i jak dobrodzieja, a ludzie, dwór, wioska czcili także jak rodzica i dobroczyńcę.
Trzeba było w tym smutku matce i bratu pomagać i wyręczać ich znużonych, choć człek też sobą nie władał. Ani wiem co się ze mną przez tydzień działo, a to tylko pamiętam że z pogrzebu powróciwszy położyć