Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

lubię hałaśnego towarzystwa i karczemnej rozmowy; po trzecie, umiem żyć samotny; po czwarte, chciano mnie tym stygmatem ukarać za to, że końmi nie handluję i na sąsiedzkich wieczorkach nie bywam...
— Niech-że i tak będzie — znużona odpowiedziała wdowa — nie jesteś więc pan poetą.
— Nie jestem nim wcale, nie jestem! — zawołał Bolesław — obawiam się tego nazwania jak ognia i zapieram najuroczyściej...
Po tej krótkiej walce razmawiający ucichli. Justysia zabrała rzeczy swoje porozrzucane w ganku i powoli wyszła się ubierać; Bolesław widział jak brała przez niego przywiezioną książkę i zarumienił się nie wiem czemu, gdy mu z nią znikła z oczu.
Gość i gospodyni domu pozostali sam na sam i chwilę jeszcze milczeli; potem pani Żacka także przeprosiła Bolesława, że musi odejść do siebie, a on wybiegł do ogrodu.
Ze spuszczoną głową, zamyślony, puścił się cienistą ulicą w głąb sadu; twarz jego zdradzała niepokój i smutek.
Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy się spotkał ze Stanisławem.
— Dzień dobry kochany panie Stanisławie.
— Dzień dobry panu, dzień dobry — z wyrazem serdecznej uprzejmości odezwał się stary sługa, widocznie gotując się do rozmowy.
— No! cóż tu u was słychać?
— Nic, kochany panie, wszystko jakoś po staremu.
— Wasza pani czegoś smutna?
— Ona tak panie zawsze! Jakże się jej nie smucić straciwszy takiego człowieka!