— Widywałem ją czasem weselszą... dziś czegoś jakby podrażniona.
— Zwyczajnie to panie, gospodarskie kłopoty, a ona tak słabego zdrowia.
— Cóż to? czy wam gospodarstwo źle idzie, czy interesa?
— A! uchowaj Boże, wszystko jak z płatka, u nas źle iść nie może; sama pani doskonale się na wszystkiem zna i prowadzi to jak potrzeba, ale tyle zatrudnień, to ją męczy.
— Chwała Bogu, że to tak dobrze idzie! ja wiedząc, że tu macie Boikowskiego, którego trochę znam, obawiałem się...
Stanisław się uśmiechnął.
— I Boikowski — rzekł — nie jest to tak zły człowiek, a przytem pani, pani! To głowa! ona wszystkiemu zaradzić umie, w jej rękach najgorszy musi być dobrym...
— Nigdym nie sądził, żeby była taką gospodynią.
— Spytaj pan, czem ona nie jest? Gospodyni to już się ma rozumieć; interesu nikt tak nie ogarnie jak ona, człowieka zaraz pozna na wylot, i oto jak ją pan widzisz, taka zdaje się słabiuteńka, a gdzie potrzeba tęgo się postawić, nie ustąpi, i rady sobie da.
Uśmiechnął się Bolesław nieznacznie.
— Pan bo widzę się śmiejesz — rzekł Stanisław — a to tak szczera prawda...
— Ale ja nie przeczę.
— A czegożeś się pan uśmiechnął?
— O! to zupełnie z innego powodu, kochany panie Stanisławie.
— Pan bo może myślisz, że ja bałamucę?
— Nie, mój poczciwy Stanisławie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.