soło począł się im ranek, tak smutno przerwał wyrazistym niepokojem matki, który się odbił w ich sercu. W ganku na odjezdnem, stary Stanisław podał sam płaszcz panu Bolesławowi.
— Niepotrzebnie pan się spieszysz — szepnął mu z cicha — panią trochę głowa boli, ale toby przeszło; niech-że pan o nas na długo nie zapomina.
— Dziękuję ci, kochany Stanisławie.
— Doprawdy, doprawdy, wkrótce urodziny pani, proszę nie zapominać.
W tem konie ruszyły i gość pożegnany wejrzeniem czułem starca, odjechał.
W salce Justysia chodziła ciągle, a pani Żacka ze spuszczoną głową siedziała jak wryta: długo tak słowo z ich ust nie wyszło.
— Co czytasz Justysiu? — spytała wdowa po półgodzinnem milczeniu.
— Zaleskiego, mamo.
Matka sposępniała więcej jeszcze.
— Dziwnie lubisz poezję i trochę nadto poetów — odezwała się z westchnieniem.
— Kiedyż jeśli nie dziś mi ich czuć i lubić — odpowiedziała córka. — A prawda, mamciu droga, że ty także lubisz Karpińskiego?
— I może dla tego nie chciałabym, drogie dziecię, żebyś się jak ja wcześnie upajała tą niebezpieczną wonią, która jak woń kwiatów mile łechce, ale i zabić może.
— Droga mamciu — przybliżając się i siadając u nóg jej, cicho przemówiło dziecię; — na co nam te dalekie kręgi, mówmy otwarcie. Co mama ma przeciwko panu Bolesławowi?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.