nie jest niebezpieczny człowiek. Będzie się sobie kochał platonicznie.
— Co to jest platonicznie? — z udaną niewiadomością spytała figlarnie Teresa.
— To tak, moje serce, jakeśmy my się kochali przez pierwszy tydzień.
Teresa dała mu klapsa po ręku.
— Doprawdy, nie boisz się Bolesława? — spytała.
— Zlituj się! to biedne chłopię, w głowie Bóg wie co: poczciwy jak Bernardyn, niezręczny jak kulawy koń, a ciemięga jak stary profesor... niech się sobie kocha...
— Ale jeśli ona go kochać będzie?
— Ha! z biedy i na to do czasu pozwalam, bo wcale się go nie boję. Jak się ja tylko ożenię, bywać przestanie, bo to człowiek tego rodzaju co mają zasady.
— Myślisz?
— Jestem tego pewny, kocha się póki myśli że się ożenić może; gdy mu ją z przed nosa schwycę, rozpłacze się i utrapi, wzywając gwiazd i księżyca na świadectwo swych cierpień. O to chodzi czy ją przed nim pochwycić potrafię — matkę mam dosyć za sobą.
— Podziękuj za to nam — przerwała pani Boikowska; — wszystko to zrobił mój mąż, ona go słucha jak wyroczni. Słaba głowa, bez żadnej energji, bez własnego zdania, jak chcąc kierować nią można. Jeden Stanisław tylko szkodzić ci tu może; Frunię masz za sobą, ale potrzeba, żebyś jej zrobił jaką grzeczność.
— Jaką grzeczność? — spytał Alfred — na wszystkie a wszystkie gotów jestem, chociażby przyszło...
Teresa dała mu znowu klapsa i zawołała:
— A cóż, to za łajdak z tego Alfreda!
Panicz się rozśmiał zwycięsko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.