Zdaje się, że dom młodego nieżonatego człowieka zaraz z daleka poznać można; przynajmniej w Otrębach na chwilę nie wątpił przejeżdżający, że budynek który się dworem nazywał, zamieszkany być musiał przez młodego szaławiłę.
Mijam to, że dziedziniec pełen był psów i koni, bryczek powyprzęganych, kuso ubranych a wąsatych masztalerzy i kozaków, którzy się wśród niego poufale zabawiali; sama budowa zdradzała charakter posiadacza. Widać było, że dawniej nie zamieszkiwał tu dziedzic, boby choć drzewinę posadził, choć ogródek założył, ocienił się, okopał i pozamykał. Stary folwarczek stał wśród gołego pola, w towarzystwie wylepionej kuchenki i porządniejszej nieco stajni, ukośnie do drogi, ni przypiął ni przyłatał, z rozczochranym jak nieuczesana czupryna i nastrzępionym słomianym dachem, z trzema kominami, z których każdy innego był kalibru, z ganeczkiem świeżo przylepionym do niego, z miną roztrzepaną, jakby się wcale nie troszczył co o nim ludzie powiedzą.
Do starej chatki przyłatano na prędce widać, z jednej strony dwa pokoiki, z drugiej jeden, z oknami na weneckie zakrawającemi, ale widocznie krzywemi od urodzenia. Ściany już były połatane, ale nie wytynkowane jeszcze. Obok leżały kupy cegły porozbijanej, trochę nadgniłego i zczerniałego drzewa, stos gliny i