młodzieńca, którego nic nie kosztowało pochlebstwo, na odosobnienie pani Żackiej i jej niewiadomość tego co ją otaczało; w dodatku zaś przez Boikowskich, którzy dawniej ekonomowali w Zielonce, Alfred miał wstęp niejaki i rekomendację do Zaborza. Teresa była dawną jego przyjaciółką; ona władała mężem, mąż miał przewagę nad panią Żacką, Alfred był śmiały, zręczny, w potrzebie zuchwały; rachowano więc, że to się udać musi.
Właśnie w pierwszym pokoju zgromadzone towarzystwo prześladowało gospodarza z powodu wczorajszej jego w Zaborzu bytności.
— A! — mówił jeden, — darmo się już przynajmniej przed nami nie zapieraj, starasz się o Justysię, to jawna i oczewista. Jeśli się przyznasz, to ci szkodzić nie będziemy; rozgłosim, że się żenisz, i nikt się do niej nie posunie.
— Jakto znać na Michasiu młodość i brak doświadczenia, — odparł szydersko gospodarz; — zdaje mu się, że jak skoro powiedzą o pannie, iż za mąż wychodzi, już nikt i nie spróbuje odbijanego, a to właśnie na świecie przeciwnie; byleby jeden wybrał, roje przylecą.
— No, toś się i przyznał! — przerwał drugi, — choć niedobitnie, ale dla nas dostatecznie. Wybrałeś! Vivat wybrana! Widziałem twoją narzeczonę w kościele; niczego dziewczyna, oczko śliczne, kibić piękna i gibka, szyjka łabędzia, a skromniutka!...
— Wierz kiedyś głupi tej skromności, — zaśmiał się trzeci; — ta skromność już się kocha najpotężniej!
— W panu Alfredzie!
— O ba! tobym o tem i nie mówił!
— No! a w kimże?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.