Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli mam prawdę mówić, naszej panience podobno pan Bolesław trochę się podoba.
Pani Żacka smutnie zamilkła.
— Formalnie mu od razu odmówiwszy, z oczów zejdzie. Naszej panience potrzeba jakiego porządnego człowieka, gospodarza, wytrawnego. O tym, z przeproszeniem pani, chłystku zapomni. To i lepiej, że się już rzeczy rozwiążą; gdyby dłużej bywał, mogłaby się więcej przywiązać, pani by się ulitowała... uchowaj Boże! mogłaby się zgodzić.
— A! nigdy! nigdy! — zawołała energicznie pani Żacka.
Boikowski się uśmiechnął i wąsa pokręcił.
— Pannie Justynie nie zabraknie kawalerów; ot, naprzykład pan Alfred, taki piękny, do rzeczy, rozmowny mężczyzna. Choć dziś nie majętny, ale po stryju weźmie miljony... i gospodarz z niego, bo się już wyszumiał. Ja go znam z bliska, bośmy u niego byli na ekonomji w Zielonce; najpoczciwszy człowiek.
— Słyszałam, że trochę hulaka.
— Juściż to nie bez tego; było to, było dawniej, ale teraz całkiem co innego; w domu taka oszczędność, taki ład, że aż miło, gospodarstwo śliczne, sam go pilnuje i mogę powiedzieć śmiało: rozumie się na tem.
— Że rozsądny i miły to pewna — dodała Żacka.
— A ja tu — zawołał Boikowski ośmielony — nie widzę na około nikogo nad niego. Co się nazywa człowiek!
Wdowa spuściła głowę i znowu zamilkła.
— Za nim, to mogę zaręczyć, że nasza panienka byłaby szczęśliwa i jaśnie pani spokojna; pyłby przed nią zdmuchiwał, tak ją szanuje i wielbi.
— Ale zkądże ty to wiesz?