sobie i przy naszym aniołku być pozwalasz; rób ze mną co chcesz...
— Dziękuję ci Stanisławie; widzisz, że ci się to żyto przywidziało!
Stanisław począł ścierać, ale nic nie odpowiedział.
— Nieprawdaż? — nagliła wdowa.
— Hm! nie wiem.
— Boikowski uczciwy człowiek.
— Oj! i to nie wiem! — odparł stary trzęsąc głową.
— Stasiu, ty bo się uprzedzasz, ty go nie lubisz...
— Że go nie lubię to prawda, kochana pani moja!... cóż robić... taka moja natura, że jak człowieka znielubię od pierwszego wejrzenia, już się potem nie przekonam. A przypomnijcie sobie nieboszczyka świętego pana mojego; on tak był przywykły do tego, że mnie wejrzenie nie myli, iż bywało, gdy kto nowy przyjedzie a zabiera się do interesu, nieraz mnie zawoła wieczorem, i poufale, jak to on umiał, pyta: — No! Stasiu! jakże on się tobie wydaje? Trafiało się, że się jakoś niezgodzimy, bo nieboszczyk, jak to pani wiadomo, zbyt dobrego był serca, i przez to nie rad w złe wierzył... to mi jegomość zaprzeczy, ja zmilczę; przyjdzie interes, z interesu najlepiej człowieka poznać... wyszła oliwa na wierzch i pan się odzywa do mnie: — Oj! Stasiu, coś twoje na wierzchu. Już pod koniec — westchnął Stanisław — bywało się nawet nie sprzeciwia i z uśmiechem, jak on tylko umiał śmiać się, powiada: — poradzę-no się mego konsyljarza, pana Skiby.
— Wszystko to prawda, — smutnie odpowiedziała pani Żacka — ale czyżeś się już nigdy nie omylił?
— Z pomocą Bożą... bo nigdy na nikogo nic nie powiem, póki nie westchnę do Stwórcy... nie trafiło mi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.