— Bez Boikowskiego jabym sobie rady nie dała! — szepnęła z cicha.
— Dobrodziejko moja, stu takich znajdziemy i nie takich, bo lepszych... to truteń. On i żonka, para godna; ale nie łapmy ryb przed niewodem; przyjdzie pora, że się wszystko odkryje...
— Ale cóż się ma odkryć?
— Tylko mi się pani moja nie gryź wcześnie, nie frasuj i nie choruj, to najpierwsza rzecz. Jakoś to będzie, jakoś to będzie.
— Ale cóż się to odkryje? cóż on zrobił?
Stanisław zakłopotał się, nie chciał mówić, a przyparty nie wiedział jak się wykręcić; przyszedł do pani, przykląkł i pocałował ją w rękę.
— Nie ma nic strasznego, — rzekł — czuwa nad nami anioł nasz, święty nasz, kochana pani; nic się nam nie stanie, wierzaj mi droga moja dobrodziejko; a wreszcie i ja nie spię.
To uczucie głębokie, z jakiem wymówił starzec ostatnie słowa, roztkliwiło panią Żackę; porwała się i uściskała siwą głowę Stanisława, który się do nóg jej rzucił.
— Wierzcie mi choć trochę, zaklinam was — rzekł łkając; — nigdym nie zdradził, nie zawiódł i nie zawstydził ani mojego anioła, ani was... Spuśćcie się na mnie.
— Powiedz-że co mam robić?
— Na teraz — odparł po cichym namyśle Stanisław — nic nie potrzeba zmieniać, ale nie wierzyć i strzedz się franta... a mieć go tylko na oku. Ręczę pani, że to żyto wyjdzie na wierzch, a z niem wiele innych rzeczy. Tylko powoli, ja wszystkiego dojdę i dowiodę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.