listki na drzewach, bór był wonny a wiaterek przynosił rozkoszny zapach brzóz świeżo pękniętych. Zmora siedział na kłodzie przed karczmą i wpatrując się w zachodzące słońce, puszczając dymek z fajki, którą palcem przywykłym do tego nieustannie, naciskał i mruczał sam do siebie, nie mając mówić do kogo.
Zwykłym przedmiotem jego monologów było to położenie karczemnego stróża, które go widać bolało, choć je znosił z największą cierpliwością i poddaniem.
— Mówią stróż! — szeptał do siebie — alboż to co złego stróż? Jakby to stróż co gorszego od... od... — zastanowił się — a choćby od parobka, choćby od pryjmaka, choćby od gospodarza. Niech ja sobie będę stróżem! żyd mi nic nie zrobi, wybić nie wybije, chyba tak szturchnie trochę; łajać łaje, ale ja nie słucham jego szwargotania, jakby sobaka brechał, a jeść i wódki musi dać. Zresztą zje licha, żebym mu co robił! Ciupnę tam siekierą jak za napaść, ale wszystko to nie to co na pańszczyźnie i ja sobie pan w karczmie. A jeszcze byleby kto nocował, a choćby popasał, trzygroszówka się oberwie. Mówią stróż! niechaj gadają! co mnie to szkodzi. A taki choć Zmorycha stróżowa, a byle komu palec zabolał, chudoba zaniemogła, dziecko zakwiliło, byle urok czy zawertka, bez Naści się nie obejdą!
Zamyślił się.
— Tylko to bieda — mówił dalej — że ta Naścia, choćby i złoty zarobiła gdzie, wszystko bestja przepije... taka to już jej natura od najmłodszych lat. Czasem trzech groszy na tytuń u niej nie wyproszę; zaklina się: nie mam i nie mam! a patrz! poszła już do Sury i kieliszek gorzałki szmyrg! I myśli, że ja spię, a ja wszystko widzę! Oj! Sura bo też niepoczciwa! niemy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —