— Żyto się rozeszło na ordynarje, na odsiew, na potrzeby dworu, a trochę jaśnie pani sama sprzedała.
— Wszak nie więcej nad pięćdziesiąt korcy.
— No! a reszta w rozchodzie.
— Stanisław mi mówił niedawno, że są jeszcze dwie sterty.
Słowa te pani Żackiej, nie śmiało i po cichu wymówione przez nią, były hasłem okropnej, niespodziewanej burzy.
Boikowski zaczerwienił się i konwulsyjnie rzucił, pani Żacka zadrżała.
— Pani bo słucha Stanisława, a stary prawi sam nie wie co, banialuki jakieś wyplata, donosy na mnie robi. On nie może wiedzieć co się u mnie w gospodarstwie dzieje; i nosa w to nie powinien wtykać... to do niego nie należy.
— Ale mój Boikowski, nie gniewaj-że się, bo mi tem przykrość robisz i chorobę; wiesz jak mnie to szkodzi! Cóż tak złego, żem się spytała?
Ekonom przerwał gwałtownie:
— Bo to jaśnie pani źle, bardzo źle, niech mi pani daruje moją szczerość, że pani lada kogo słucha... Wszyscy tu plotki sieją, a człowiek co pracuje, haruje, co mało duszy nie wyzionie... nie ma u pani wiary i dobrego słowa. Przyznam się, że jeżeli tak dalej wszyscy do mego gospodarstwa mięszać się będą, Stanisław sobie, panna Kunegunda sobie, to ja tu niepotrzebny i za służbę dziękuję.
Z przestrachem porwała się na wpół z kanapy pani Żacka.
— Ale mój Boikowski, nie unoś-że się, proszę cię! —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.