w obranym kątku wielkiego ogrodu, który zwano ogródkiem Stanisława, chodził z Justynią na przechadzki, lub uczył pacierza i katechizmu wiejskie dzieci.
Maleńki, wychudły, zgarbiony latami, które przeżył, Stanisław miał twarz ujmującą a uśmiechnioną, czoło odkryte i wzniosłe, oko jakby zapłakane, postawę pokorną; chodził cicho, słuchał chętnie, żartował z wesołymi, czasem westchnął niespodzianie, i nie wiedzieć zkąd i dla czego, wśród najweselszej rozmowy łza mu pociekła po zmarszczonej twarzy i połykał ją nieznacznie, bojąc się otrzeć, by na siebie nie zwrócić uwagi. Ten anioł-stróż Justyni, wszedłszy za nią stanął przy progu, i niespokojnie spojrzawszy na panią, chciał już odejść, gdy go sędzina zobaczyła.
— Mój Stanisławie — odezwała się — proszę cię, cóżeś to ty mi przed kilką dniami mówił o życie?
— O życie, pani?
— Tak, o dwóch stertach żyta.
Justysia widocznie niespokojna, obejrzała się na Stanisława.
— A cóżem ja mógł o niem pani powiedzieć? — spytał po cichu stary sługa.
— Mówiłeś mi, że jeszcze dwie sterty mamy.
Stanisław umilkł zamyślony ponuro.
— A tu pokazuje się — kończyła pani Żacka — że żyta prócz magazynowego całkiem nie ma.
— Nie ma! nie ma! — kiwając głową potwórzył jeszcze ciszej Stanisław, widocznie wahając się, czy mówić co myślał, czy zamilczeć, — ale...
— Chociażem zaledwie Boikowskiemu wspomniała o tem, żeś mi mówił o dwóch stertach jeszcze, tak się obruszył, tak na mnie i na ciebie nasrożył, taką mi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.