cóżbym ja bez niego poradziła sobie?
Wiedziała Justynia dobrze, że matkę sprzeciwianie się drażniło, wszelka zła wiadomość o chorobę przyprawiała, zamilkła więc, nie śmiejąc już popierać sprawy Stanisława. Poczęła mówić o swojej przechadzce, o powietrzu, o zieloności, o kwiatach, i usiłując chorą rozerwać, siadła w jej nogach udając wesołość, choć w duszy miała smutek i rada była pobiedz pocieszyć starego sługę, który wyszedł widocznie zmartwiony.
Pani sędzina zbliżeniem się dziecięcia odżyła nieco, ale wyraz boleści i smutku nie starł się z jej twarzy.
Długo tak rozmawiały we dwoje, a że się opóźniała wieczerza, Justysia wzięła w rękę ulubioną matce książkę, Pieśni Karpińskiego i poczęła je czytać. Miły głos czytelniczki dodawał jeszcze wdzięku tej słodkiej i pełnej melancholji poezji. Sędzina słuchała ze łzami w oczach, a gdy córka zaczęła znany wiersz:
wstrzymała ją, pocałunkiem zamykając usta.
Justysia umilkła, zrozumiawszy, że jakieś tęskne wspomnienie nie dozwalało matce dosłuchać pieśni do końca, i już się biedziła jak obrócić rozmowę, gdy Stanisław z serwetą na ręku oznajmił wieczerzę.
Oczy obojga kobiet podniosły się na starego sługę, szukając na jego twarzy śladów zmartwienia; ale oblicze miał wypogodzone i usta uśmiechnięte poczciwy starzec, bo już swą boleść złożył na ofiarę Bogu i zapomniał o niej w modlitwie.