— A! pan Bolesław!
Justysia, której twarzy w pierwszej chwili widzieć nie było można, bo się bardzo pilnie kwiatkami zajęła, podniosła na głos ten główkę do góry i uśmiechem tylko i skinieniem powitała gościa.
— Jakże się ma pani dobrodziejka? jak się ma panna Justyna? — zapytał Bolesław siadając przy wdowie i całując podaną sobie rękę. — Doprawdy, wieki już jak nie byłem w Zaborzu, i tak mi już było tęskno, że wreszcie porzuciwszy gości w domu, choć na chwilę przybiegłem służyć pani. Ale naprzód, jakże zdrowie?
— Dziękuję ci, panie Bolesławie; zdrowie moje, — odpowiedziała pani Żacka — zawsze bardzo biedne, lada co mnie poruszy, lada co przestraszy, i lada przestrach siły odejmuje...
— Niech to pani zda na kogo wszystko co ją może martwić i niepotrzebnie wzruszać. Gospodarstwo i kłopoty, jakie ono za sobą pociąga, to rzecz męska, a ze słabem zdrowiem pani ani podobna do tego się porywać!
— Cóż zrobić przeciw konieczności?
— Ale, jeśli to tylko konieczność?
— Zdaje mi się — odpowiedziała wdowa. — Zresztą choć mój Boikowski samowładny tu pan, zawsze w niektórych rzeczach i o mnie otrzeć się coś musi...
W tem Justysia wesoło wbiegła na ganek.
— A co? mój Zaleski! przywiozłeś mi go pan?
— Godziż się nawet pytać o to? — podnosząc książkę do góry i ukazując ją z wymówką rzekł Bolesław. — Mógłżem rozkazu pani zapomnieć?
— Dziękuję, bardzo panu dziękuję... i przepraszam.
Justysia się mocno zarumieniła, wzrok matki padł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.