Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

na ten rumieniec i wdowa westchnęła, smutnie spuszczając głowę.
Tymczasem młodzi już się sobą zajęli, a żywa rozmowa, w której jak rakietą podrzucane latały słówka skrzydlato, obijała się o uszy matki pilnie jej podsłuchującej.
Nie wiem czemu coraz bardziej zasępiała się biedna pani Żacka, a ile razy ukradkiem wzrok jej pobiegł ku córce, wracał ciężki i chmurny. Młodzi tego nie widzieli: im z sobą było tak dobrze, tak wesoło!
Najobojętniejszy byłby postrzegł, że to nie zwykła tylko sąsiedzka znajomość, że ich już łączył tajemniczy węzeł wiosennego przywiązania, które jeszcze same sobą szczęśliwe, nie patrzy na jutro, nie pamięta na wczoraj, nie widzi co je otacza. Twarz Bolesława promieniała, usta Justysi śmiały się wdzięcznie; stanęli naprzeciw siebie i tak się zagadali, tak zapomnieli, że aż matka, coraz chmurniejsza, pod jakimś pozorem odwołać musiała Justysię.
Córka przybiegła całując jej rękę i wpatrując się w oczy; nie uszła baczności dziecka chmurka zasępiająca twarz matki.
— Czy mamie nie gorzej? — spytała troskliwie.
— Nie! nie moja dziecino.
— Ale kiedy ja widzę, że mamie coś jest.
— Jak cię kocham, że nie; bądź o mnie spokojna.
Tych kilka słów wymieniły cichutko. Justysia przysunęła żądany stołeczek, poprawiła poduszki i wstała oczyma zwracając się ku Bolesławowi, który wciąż na nią tylko patrzał.
Wzrok jego jednak nie był już wesół jak przed chwilą; rzekłbyś, że łzą zaszedł kryjomą, i brew się