nad okiem zmarszczyła. Zmianę wyrazu jego oczu postrzegła zaraz Justysia i jakby zdziwiona nią, to w niego to w matkę się wpatrywała; swobodna przed chwilą rozmowa ze złamanem skrzydłem upadła.
Justysia przysiadła się przy matce, Bolesław wziął krzesło i naprzeciw nich usiadł, a poglądając w ogród, podparłszy się na poręczy, dumać zaczął.
— Gdzieżeś pan bywał temi czasy? — zapytała go pani sędzina, chcąc niedobre przerwać milczenie.
— Ja, pani? Wszędzie! w miasteczku naprzód, na polowaniu, ale najwięcej przy mojej biednej chorej matce.
— Jakto? chora pani Wilczek?
— O! tak, coraz mi się ma gorzej a gorzej. Wprawdzie się z tem jak może kryje, ale to gorzej jeszcze trapi i niepokoi; jużem i lekarzy przywoził i sam jak na kwiatek chucham i pilnuję; ale są boleści, których ani lekarz żaden, ani synowska troskliwość uleczyć nie potrafi.
Łza zakręciła mu się w oku.
Justysia spuściła oczy, by swoją ukryć przed matką; zamilkli znowu.
Bolesław po przerwie mówił dalej:
— Gdybym choć mógł jej nie odstępować! ale ona się niepokoi, kiedy ciągle przy niej jestem, kłopoce się mojem gospodarstwem, bojąc się, bym go nie opuścił; turbuje się sądząc, że się nudzę, jak gdyby przy matce nudzić się kiedy można; nielitościwa doprawdy wyprawia mnie, odpycha, odpędza. Czyżbym mógł wyjeżdżać na polowanie, gdyby mi nie kazała!
Justysia ciągle z oczów nie spuszczała Bolesława. Zdawała się płacić mu wzrokiem pełnym współczucia, za wszystko co mówił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.