— Tak tedy — kończył Bolesław — musiałem trochę, dla zaspokojenia jej, ruszać się i jeździć; ale nigdy i nigdzie nad kilka godzin nie bawiłem; dziś zostawiłem przy niej dawną młodych lat przyjaciółkę, która do nas przyjechała, mogę więc...
Wzrok pani Żackiej wstrzymał dokończenie tych wyrazów; Bolesław zrozumiał niepokój, jaki się w oczach wdowy odmalował, i przerwawszy trochę, dodał ciszej:
— Mogę więc choć godzinkę pani poświęcić.
— Dziękuję panu, szczerze dziękuję — cichutko szepnęła wdowa, ale tak zmieszana, że jej podziękowanie wcale inne przybrało znaczenie.
Justysia wstała żywo, przeszła się po ganku, wzrok jej spotkał się z oczyma gościa, spojrzeli na siebie długo, wyraziście, młodo...
— Cóż słychać w sąsiedztwie? — pokaszlując spytała obojętnie pani Żacka; — myśmy tu jak na pustyni, że o niczem nie wiemy.
— I odemnie nie wiele się pani dowie — rzekł Bolesław — ja także na dobrowolnej pustyni osiadłem; mało z kim żyjemy, tak jak nigdzie nie bywam prócz w Zaborzu, a plotek słuchać nie lubię.
— To zupełnie jak u nas — odezwała się Justysia.
— Przecież niepodobna, żebyś nic a nic nowego nie słyszał? — zapytała sędzina usiłując widocznie sprowadzić rozmowę na tor obojętny.
— A zapewne, nie jestem i ja bez nowin — rzekł Bolesław uśmiechając się jakoś smutnie — ale moje nowiny są zbyt pospolite i nadto może niewinne, by na to im się zasługiwały. Bzy są w kwiecie, lasy wonieją cudownie, słowik śpiewa noce całe, natura w pełni swych sił, w młodej szacie, w wieńcu róż polnych, podnosi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom I.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.