Justysia szła ku Okopom, gdzie się spodziewał posiłku.
Ona wyszła powolnie bardzo, a Stanisław oglądając się, ostrożnie, korzystając z krzaków i drzew, o kilkadziesiąt kroków postępował za nią. Szły tak z Frunią noga za nogą, że stary nie pozostał w tyle; Frunia jakby naumyślnie po drodze zbierała kwiaty, i gdy się poczęły zbliżać ku lasowi, w którym o kilkaset kroków było stare zamczysko Okopami zwane, już trochę zmierzchać zaczęło.
Jak skoro pierwsze minęły drzewa, niespokojny sługa pospieszył żeby się cokolwiek zbliżyć do swego dziecięcia; serce mu czegoś biło, głowa się zawracała, a nogi na przekór ochocie odmawiały posługi i trzęsły się znużone.
Justysia i Frunia znikły mu z oczów pod Okopem; na chwilę się zamyślił wyrzucając sobie strachy dziecinne... gdy w tem okropny, dziwny krzyk, nagle stłumiony, przeszył go jak żelazem. Stanął, włosy mu się najeżyły, chciał biedz, upadł, podniósł się i poleciał z całych sił. Na zakręcie u Okopów dziwna scena, coś nakształt sennego marzenia, uderzyła jego oczy.
Do stojącego powozu jacyś ludzie, między którymi poznał Alfreda Kalankę, sadzali omdlałą Justysię; Frunia, już siedząca w nim, ciągnęła ją ku sobie.
Starzec krzyknął co miał w piersi głosu: — Ratujcie! ratujcie!... Panie Bolesławie... Ratujcie! do mnie!
I z jednym kijem, który trzymał w ręku, rzucił się sam na zgraję napastników. Wielkie było osłupienie wszystkich, gdy ujrzeli starca tego, jak widmo ukazujące się z lasu, z rozpromienioną twarzą, rozwianym siwym włosem; Frunia krzyknęła i schowała się w głąb
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.