Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Tętent się zawraca... zbliża... stanęli.
Począł wołać znowu i głos nareszcie znany, upragniony głos zbawcy, dał się słyszeć z drugiej strony Okopów.
Minęła chwila jeszcze nim potrafiono wynaleźć wołającego starca; on już niecierpliwy, ślady krwią znacząc, pełznął ku nim, nie mogąc powstać na nogi.
— To ty! co to jest? — zawołali razem Bolesław i Derewiański, widząc go na ziemi i straszliwie pokaleczonego.
— A! nieszczęście! — słabnącym głosem zawołał starzec — śmierć... gorzej... nieszczęście... panna Justyna porwana! Lećcie, gońcie... ratujcie! Kto w Boga wierzy! powieźli ją drogą ku Zapadni! Spieszcie na Boga! spieszcie wszyscy! ratujcie!
Nikt zrozumieć nie mógł.
— Gwałt, rozbój, zdrada!... Alfred... Alfred Kalanka ją porwał, podprowadzili zdrajcy, nie traćcie chwili... gońcie za nimi.
— Ale ty!
— Gońcie tylko; mnie tu zostawcie, po mnie później... jutro, choćby nigdy, byleście ją wyrwali z rąk tego zbójcy...
— Jak się to stało? co tu było?
— Nie ma czasu mówić! gonić! gonić!
— Wielu ich?
— Kilku kozaków i on... jedźcie, jedźcie!
Bolesław nie pytał, już oddawna siedział na koniu, Derewiański i wszyscy ludzie ich odciąwszy postronki od bryczek któremi przyjechali, skoczyli także na konie i cwałem popędzili ku Zapadni.
Stanisław pozostał znowu sam, klęczący ze złożonemi