Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

ja widzę? Czyż to wielmożny pan! A cóż bez niego będzie w Zaborzu, jak jegomości powieszą?
I tak śmiał się, szydził, gadał, dopóki go ciekawszy nie odwołał widok — rannego Alfreda niesiono także na słomę. Żyd stanął przed nim, ukłonił mu się, usta wykrzywił, czapkę podniósł, klapnął się po bokach, popatrzał, zamruczał coś i z uśmiechem pobiegł do karczmy.
Któżby w tej chwili poznał tak spokojną zwykle Zapadnię!... w pierwszej wielkiej izbie, na stole usłanym sianem, spoczywała ledwie przebudzona z omdlenia i jeszcze drżąca od strachu Justysia; trzymała ona rękę Derewiańskiego wzdrygając się na najmniejszy szelest i krzycząc jeszcze. Piękne jej oczy to z podziwieniem przebiegały po czarnych karczmy ścianach, to z litością zwracały się na rannego Bolka, który krew zatamowawszy chustką, stał trochę opodal, oparty o ścianę, zadumany i zburzony gniewem jeszcze.
Dwóch ludzi w kącie pilnowało krzyczącej, płaczącej, wyrywającej się Fruni.
— Na Boga! każ pan ją puścić! — szepnęła Justysia, przychodząc trochę do siebie — dość i tak będzie ofiar.
— Nie! nie! nie mam prawa i nie mogę; wyprowadzić ją każę, ale puścić nie pozwolę, ani jej, ani nikogo z winnych.
— Czy zabity kto? — spytała Justysia ze strachem.
— Szkoda że nie — odparł Derewiański; — Alfred trochę tylko postrzelony przezemnie, resztę odpokutuje potem.
— A ludzie?
— Nikogo, powiadam pani, nikogo zabitego; nie oba-