wiaj się pani — zgadując myśl jej podchwycił stary — nie wiem tylko co się tam z biednym Stanisławem dzieje?
— Gdzież był Stanisław?
— Został pod Okopem z połamanemi nogami, bo chciał panią bronić jeden przeciwko wszystkim.
Justysia załamała ręce i zakryła twarz.
— Poszlijcie do mamy! poszlijcie do niego! — zawołała — lub... jedźmy sami, jedźmy wszyscy, prędzej, prędzej!
— Trzeba mi się tu wprzódy rozporządzić — rzekł Derewiański — żeby mi winowajcy nie pouciekali; a pani samej i Bolka tak mocno rannego puścić nie mogę.
— A! ranny pan Bolesław — przerwała Justysia — jam i nie pomyślała o tem! przebacz pan! obłąkana jestem, nieprzytomna...
— To nic, moja rana mała bardzo — spokojnie odparł Bolek — myślmy o pani, o Stanisławie, o mamie... mnie nic nie jest.
Kiedy to mówił sparty o ścianę, usiłując nie okazać cierpienia, usunął się powolnie i z uśmiechem udanym, omdlał. Justysia krzyknęła lecąc ku niemu, ale ją Derewiański uprzedził.
Nieszczęściem tyle było do zrobienia w tej chwili, że wszystkiemu podołać było trudno. Potrzeba było połapanych napastników pod strażą odesłać do miasteczka, jechać po Stanisława, dawać ratunek Bolkowi, oznajmić matce, odprowadzić Justysię do Zaborza... Ona chciała wracać jak najspieszniej; Bolek mdlał, kozacy krzyczeli w sieniach... Derewiański, który nigdy nie był w podobnych obrotach, rady sobie dać nie mógł i głowę tracił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.