koń we wrotach i z listem pana Derewiańskiego, silnie machając biczyskiem, wyjechał do miasteczka.
Powóz zwolna posuwał się ku Zaborzu, a droga, którą nieszczęśliwe dziecię przebyło tak szybko wprzódy, w rozpaczy, strachu, łzach, omdleniu, wśród szyderstw Fruni i zaklęć Alfreda, teraz jak wiek była długą. Na końcu tej drogi czekała stroskana matka! Bóg wie w jakim stanie, z jaką w sercu boleścią!
Przy Justysi ranny Bolek, choć z uśmiechem na ustach, choć co chwilę upewniając, że bolu nie czuje, tracił krew, siły i omdlewał prawie.
Justysia myślą leciała przed siebie, i wracała ku temu biednemu rannemu, który ją ocalił. Derewiański jak mógł ducha dodawał, to Bolka podtrzymując i coś mu szepcąc na ucho, to pocieszając Justysię, to upewniając, że już niedaleko Zaborze, choć całkiem o tem nie wiedział.
Wyprzedźmy powolnie wracającą Justysię i zajrzyjmy co się działo pod Okopem, gdzie biedny Stanisław modlił się sił ostatkiem na pomoc Boga wzywając; co się działo we dworze z matką nieszczęśliwą.
Jej nie wiele było potrzeba do niepokoju i trwogi; gdy o zmroku nie było dziecięcia, powstała z kanapy i zwołała zaraz cały dwór, rozsyłając go na wszystkie strony, jakby z przeczuciem jakiegoś nieszczęścia. Właśnie gdy ludzie rozejść się mieli szukać Justysi, wbiegła do salonu pani Teresa ze swoją szyderską i filuterną minką.
— Cóż to, pani słyszę niespokojna o panienkę? — odezwała się przymilając.
— A! tak, moja Boikowska; Justysia bardzo późno wyszła na przechadzkę, sama jedna z tym trzpiotem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.