drogę, co swej pani powiedzieć, by jej nie przerazić; jak swe nieszczęście okłamać, żeby się od kogo nie dowiedziała zawcześnie o większem jeszcze. To uczucie poczciwe nie dozwoliło mu nic wyjawić przed ludźmi, którzy go zabierali.
— Co to się panu Stanisławowi stało? — pytali go.
— Nic, nic, wypadłem z wozu wracając z miasteczka, wóz mi nogi przejechał a konie z nim uciekły.
— Ale panienki nie ma?
— A! a gdzież panienka?
— Poszła na przechadzkę; pani w strachu śmiertelnym... dotąd nie powróciły.
Zaciągnęli się tak do dworu; wdowa znowu wybiegła na ganek i myśląc powitać córkę, ujrzała w jej miejsce swego starego sługę, który usiłował ją mimo boleści wyciskającej jęki, pocieszyć i uspokoić.
— Co to jest? na Boga! co to jest? — krzyknęła pani Żacka. — Stanisławie! co ci się stało? zbójcy? napad?
— E! nic! mała rzecz pani kochana... nic... wracałem z miasteczka, konie się czegoś zlękły, wóz się wywrócił, koła mi trochę nogi przygniotły... I tak... jakoś wstać nie mogłem, dobrze że ludzie nadjechali.
— Ale wiesz... Justysia... moje dziecko!... Justysi nie ma!
— Panna Justyna musiała się w lesie zabłąkać — odpowiedział Stanisław spokojnie — zdaje mi się nawet, że jej głos i śpiew tego trzpiota Fruni słyszałem przed pół godziną gdzieś za Okopami... Ale niech się pani nie boi, w lesie zwierza nie ma, trochę tylko będzie strachu.
— Wysiądź-że mój stary... może ci czego potrzeba?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.