zaturkotało; posłuchał uważniej, ucichło. Zdawało mu się może; chodził znowu. W izbie dopalał się ogień, w sieniach było ciemno, stróżowie siedli i drzemali zmęczeni. Zmora widząc, że z nich słowa nie wydusi, wyszedł nieco na zajazd, nową fajkę zapalić.
Coś mu się mignęło... Naścia czy Sura; to w bieli... nie!...
— Zmora! — odezwał się głos cichy.
— O! a czego? — odparł stróż zdziwiony, nie wiedząc kto go woła, bo z razu nie poznał.
— Chodź-no tu... słówko...
— Gdzie?
— Tu, pod karczmę!
Zmora był bardzo odważny, poszedł, spojrzał; stoi u węgła kobieta.
— Kto to?
— To ja...
— Widzę, że jakieś ja... ale kto?
— Cicho! cicho! Ja ekonomowa! — I nie dając mu się opamiętać, dodała żywo:
— Chcesz mieć chleb na całe życie? mów!
— No! a któżby niechciał?
— Gdzie oni są?
— Kto oni?
— Kto! ten pan i ci co z nim byli.
— Powiązani w komorze.
— Można do nich dostąpić?
Zmora się zamyślił. — Kat ich bierz! — rzekł w sobie — jakbym miał mieć chleb na całe życie a wódkę i tytoń, niechby się z nimi robiło co chciało.
— Dostąpić — rzekł — ciężko, ale można.
— Gdzie siedzą? Ja znam karczmę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.