— W komorze u żyda.
— Okno od niej na podwórze?
— A co z niego, kiedy zabite.
— Zkąd?
— Z izby.
— Masz siekierę?
— A jest.
— Prowadź mnie do okna.
— No, a cóż dacie? — spytał Zmora skrobiąc się w głowę — tylko cicho, bo Juchim nie spi a Sura się włóczy.
— Masz — wyciągając mu worek brzęczący groszem, odpowiedziała kobieta. — Chodź.
Zmora fajkę za pazuchę wetknął choć była tylko co zapalona, worek pod kłodę we drwalni wsunął, i trzaskami przysypał, złapał siekierę i cicho poszedł za kobietą.
Okno nie było wysokie, jednak ręką ledwie go dostać było można; od środka kilka dranic broniło przystępu; szkła i ram nie miało, tak, że przez szczeliny, spiąwszy się, Teresa po cichu przemówić mogła:
— Hej! czyście powiązani?
Alfred odwrócił się żywo, głos ten znajomy wstrząsnął nim jak wspomnienie zbrodni, wzdrygnął się, nic nie odpowiedział; Boikowski szybko zawołał: A! ratuj! ratuj!
— Milczeć — tłumiąc głos odpowiedziała Teresa.
Już Zmora powolnie począł łupać deski i odrzucać je na podwórze w bliskie trawy; nóż wzięty od niego rzuciła zaraz ekonomowa do środka przez znaleziony otwór, żeby kozacy, którzy już sobie ręce porozplątywali, mogli prędzej powrozy rozcinać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.