Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

go pocieszał. Nareszcie zbliżyli się do domu i weszli do niego. Pani Żacka już siedziała na swej kanapie i dosyć uprzejmym uśmiechem przyjęła wchodzących... Justysi nie było jeszcze. Razem oba zbliżyli się, spiesząc zapytać o zdrowie i rozpoczęli tkankę rozmowy, jak zwykle, od obojętnych i oklepanych rzeczy. Derewiański sadził się na wesołość, chcąc nią dobrze przygotować panie domu; z nienacka wrzucił parę razy pochwałę gospodarstwa Bolesława, na którą grzecznie choć niedowierzającym uśmiechem odpowiedziano; potem wpadł na opowiadania o dawnych czasach.
Justysia nie wychodziła długo, a Bolesław, który do najmniejszego jej kroku wielkie przywiązywał znaczenie, zbladł, zmięszał się i widocznie cierpieć począł.
Upłynęła godzina, jej nie było jeszcze; nareszcie zbliżyła się pora objadowa i dziewczę wsunęło się po cichu, jak cień, blade, smętne mimo uśmiechu, widocznie zmieszane i przelękłe. Matka w progu zmierzyła ją okiem niespokojnem, przerywając co chwila rozmowę, a odgadnawszy stan dziecka, spuściła głowę zakłopotana. Derewiański pospieszył powitać Justysię z zalotnością XVIII-go wieku, zowiąc ją na przemiany bóstwem wiosny i królową Polesia, a po wynurzeniu swego zachwycenia powrócił do matki, zostawując Bolesławowi porę zbliżenia się z kolei do swojej bogdanki. Ale Bolesław tak był strapiony długiem jej nieukazywaniem się, tak stracił wszelką nadzieję i przeczuwał odprawę, tak zwątpił o sercu Justysi, że pochmurzony, nie wiedział co zrobić z sobą i nieśmiało podniósłszy oczy na nią, spuścił je ku ziemi.
Wszyscy zresztą równie byli skłopotani, i jedna tylko Justysia spostrzegła zmianę w Bolesławie, zwykle