ożywionym i wesołym. Derewiański probując załatać ten zły humor, sadził się na dowcip, ale i jemu szło jak z kamienia; odzywał się nie do rzeczy, plątał, poprawiał i brnął w pocie czoła, starając się wywiązać z przyjętych obowiązków swata. Coraz to z pod oka spojrzał na Bolesława, radby go był popchnąć ku Justysi; ten siedział milczący, nieruchomy, sparaliżowany jak wkuty. Justysia przechadzała się trochę po pokoju, usiadła na chwilę, zajęła się robotą i wstała niby szukając czegoś; był to doskonały powód zbliżenia się jej w pomoc... Bolesław, popchnięty wejrzeniem i ruszeniem ramion przyjaciela, wstał nareszcie.
Zbliżyli się do siebie, nie ze swobodą dawniejszą, nie z wesołością dni powszednich, ale jakby z obawą i przeczuciem mającego ich dotknąć smutku.
— Pozwoli pani, bym jej dopomógł?
— Dziękuję panu... bardzo panu dziękuję... sama nie wiem, czegoś brakującego mi do roboty szukałam.
— Justysiu — zawołała matka — widzę, że ci zaszkodziło słońce; głowa cię boli, położyłabyś się może?
— O nie mamo — stanowczo odpowiedziała sił nabierając córka — nic mi nie jest... szukam roboty...
— Połowę życia tracimy na szukaniu, — przerwał Derewiański — to rzecz niezawodna; drugą połowę na gubieniu. — To mówiąc obrócił się do matki, przysiadł do niej i ciszej począł rozmowę.
Serce zabiło Bolesławowi i Justysi, która wejrzeniem jednem odgadła wszystko; pani Żacka była w płomieniach.
Bolek tymczasem znalazłszy początek do rozmowy, odzyskawszy trochę śmiałości, nie opuszczał Justysi,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.