dopomógł; sił do niej nie czuję w sobie, jestem tak zmęczona...
— Mam odejść?
— O! nie! nie! pan mnie nie rozumiesz!
— Pani także zrozumieć mnie nie chcesz.
— Nie mogę, nie powinnam...
Bolesław zamilkł strapiony.
— Więc pani wiesz już, że mnie zrozumieć nie wolno?... — zapytał po chwili.
Justysia spojrzała w okno, potem na niego, wymownie, tęskno, podała mu rękę w milczeniu, i wróciła do swojej roboty.
Przysłuchiwali się urywanej rozmowie pani Żackiej. Bolesław nie wiedział, jak swoje na nowo rozpocząć; przewidywał złe ciągle, czuł, że mu z tej chwili zbliżenia się do Justysi korzystać było potrzeba, drżał i poradzić sobie nie umiał.
— Daruj pani — rzekł nareszcie — że jej jestem tak nieznośnie natrętnym, ale któż wie, czy jutro będę mógł jeszcze odezwać się do niej; muszę korzystać z drogiej dla mnie godziny. Dziś rozwiąże się los mój tutaj, a jeżeli mi odmówią nawet nadziei, chciałbym po sobie tylko jedno słowo jej zostawić, jedno... na wieki... na wieki!!...
Justysia łzawe oczy szybko zwróciła ku niemu.
— Wierzę — odpowiedziała wzruszona — wierzę, bo wiem, że nie igrasz ze słowem jak inni, że u niego słowo jest świętym myśli i serca wyrazem. Wierzę... — wstrzymała się. — Miejmy nadzieję, — dodała cichutko schylając się nad krosienka... zawsze nadzieję do końca, nawet kiedy jej już mieć nie będzie wolno...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.